czwartek, 31 grudnia 2020

HAPPY NEW YEAR 2021!! :)



Jest piwko, pizza, filmowe hity z ery VHS oraz odjazdowa  muza, więc czego więcej chcieć? ;) Pożegnajmy zatem ten parszywy rok 2020 w stylu wojowników ninja, solidnym kopniakiem w rzyć! Niechaj w końcu on przeminie i odejdzie w zapomnienie! Życzę wam moi mili wszystkiego co najlepsze w nowym roku 2021! Przetrwaliśmy, to najważniejsze, a jak pewien mędrzec kiedyś powiedział ''Wybaczyć jest łatwo, ale nigdy nie płać pełnej ceny za spóźnioną pizzę!'' czyli notabene co nas nie zabije to nas wzmocni! Nie dajcie się niczemu i głowa do góry, będzie dobrze! Kiedyś przecież musi.

Udanego Sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku 2021!! 

Jak zwykle życzy, wasz

Keeper :)

czwartek, 24 grudnia 2020

Wesołych Świąt!! :)



 Nie znam absolutnie nikogo takiego, dla kogo ten niesiony czarnym wichrem rok, nie byłby zbyt ciężkim do udźwignięcia ciężarem. Dlatego też cieszę się, że mimo wszystko dzielnie się trzymaliście nawet w obliczu najstraszliwszej grozy jaką zgotował nam świat i dotrwaliście tu ze mną, aż do tej właśnie chwili. Zatem moi kochani, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, życzę wam niezłomnym, wszystkiego co najlepsze, dużo zdrowia, szczęścia, moc prezentów i radości, a już w nadchodzącym nowym roku, eksplozji pozytywnej energii i permanentnie nieskończonego uśmiechu!! :) Życzę wam też, abyśmy co do joty, wszyscy się tu spotkali i w następne Święta, wspólnie ciesząc się wspomnieniami wszystkich minionych lat, w których mieliśmy to wyjątkowe szczęście dorastać! :)

A więc moi mili, raz jeszcze: Nie dajcie się! Na potęgę Posępnego Czerepu! Mocy przybywaj!


Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!!

Keeper :)

niedziela, 20 grudnia 2020

Świąteczny Powrót Batmana na konsolę PEGASUS! :)





 Żeby świątecznego klimatu stało się zadość, postanowiłem na ten wyjątkowy czas przypomnieć jeszcze jedną klimatyczną produkcję, która wraz z duchem Świąt Bożego Narodzenia zabierze was w nostalgiczną podróż prosto w sam odmęt pamiętnych lat 90-tych. Tym razem nie spodziewajcie się tu wiecznie samego Kevina, który w ostatnie Święta prawie uraczył mnie trwałym urazem głowy, bowiem drałując prosto z pochmurnego miasta Gotham, powrócił na Rolkę Wspomnień, nie kto inny jak sam Mroczny Rycerz, Batman! Z pewnością wielu spośród was tytuł ''Batman Returns'' kojarzyć będzie głównie z filmowej adaptacji, którą w latach 90-tych telewizja polska raczyła nas ochoczo w świąteczno-sylwestrowe wieczory, jednak pewnikiem znajdą się tu i starzy wyjadacze gier video, którzy szczęśliwie zakosztowali Powrótu Batmana również na konsoli Pegasus. Z tytułem zetknąłem się po raz pierwszy gdzieś pomiędzy 1992 a 1994 rokiem, kiedy to fala popularności słynnego Gacka w Polsce, zaczęła sięgać zenitu, zalewając rodzimy rynek szeroką falą gumowych figurek, gier, komiksów oraz innych fantów grubo przysmarowanych bat-podobizną. Tak jak i filmowa ekranizacja Tima Burtona, sama gra video również bardzo przypadła mi do gustu, serwując mi na sam początek starcie Batmana z oprychami mrocznych ulic i zaułków. Wówczas będąc wielkim fanem gier Beat'em Up czyli potocznie mówiąc ''Bijatyk Chodzonych'', Batman Returns już u startu przypominał mi styl rozgrywki moich ukochanych Żółwi Ninja, Final Fight czy też Golden Axe, pochłaniając mnie lotem błyskawicy na bardzo długie godziny. 


Historia gry rozpoczyna się z chwilą przygotowań mieszkańców Gotham do świąt Bożego Narodzenia, jednak świąteczny nastrój szybko mija wraz z pojawieniem się na ulicach miasta złowrogiego gangu cyrkowców, należących do arcy-łotra Pingwina. Na domiar złego wyrachowany multimilioner Max Shreck, postanawia połączyć siły z obłąkanym szefem podziemnego świata, aby skompromitować i raz na zawsze zniszczyć Batmana. Tymczasem na scenie pojawia się również zwinna i tajemnicza Kobieta-Kot, która zdaje się mieć także w tej kwestii coś do powiedzenia. Batman nie czekając, aż grono jego oponentów powiększy się o jednego czubka więcej, czym prędzej wyrusza na miasto wymierzyć sprawiedliwość, przywracając tym samym spokój i harmonie Świąt Bożego Narodzenia.  

Warto zaznaczyć, że całość przedstawionej historii, domykały zgrabnie wykonane w całej grze cut-scenki, które jak na prosty 8-bitowy system, wyglądają po dziś dzień niezwykle imponująco. Do walki z gangusami obłąkanego Pingwina, Batman będzie miał do dyspozycji szeroką gamę wyposażenia oraz niewyobrażalne umiejętności walki wręcz, obejmujące kilka ciosów specjalnych rodem z taekwondo. Chociaż tytuł pierwotnie został wydany na oryginalną konsolę Nintendo, doczekał się również wielu reedycji na tak znamienne systemy jak SNES, SEGA MEGA DRIVE, GAME GEAR, SEGA CD, AMIGA a także MS-DOS. Myślę, że Batman Returns to tytuł zarówno niepowtarzalny, jak i też obowiązkowy, na płaszczyźnie której każdy prawdziwy fan Batmana oraz samej konsoli Pegasus, odnajdzie dla siebie coś specjalnego w ten wyjątkowy i magiczny czas Świąt Bożego Narodzenia.

No to jak moi przyjaciele? Kto chce zostać Batmanem w tegoroczne Święta? :)

Mrrauuu! :-)

Udanego dnia!

Keeper

niedziela, 15 listopada 2020

HOLY DIVER czyli mrok i magia w 8-bitach konsoli Pegasus!





Podczas gdy arcy-kultowa już, telewizyjna gra video pt. Castlevania, cieszyła się chwalebnym blaskiem w latach swej premiery, nikt nie spodziewał sie, że raptem, dokładnie trzy lata po debiucie pierwszych przygód 8-bitowego łowcy wampirów, wyłoni się jeszcze jeden soczysty tytuł, rzucając walecznym Belmontom rękawicą w twarz, stając się zarazem trudnym do pobicia konkurentem. Zafascynowana sukcesem Castlevanii, japońska korporacja branży gier video IREM, postanowiła w końcu wytoczyć ciężką artylerię i odpowiedzieć z hukiem na słynną produkcję Konami, wypuszczając na rynek zupełnie nową grę video pt. Holy Diver.

Tytuł już od pierwszych swoich chwil wydał się wszystkim zapalonym graczom dziwnie znajomy, obfitując w mroczną grafikę do złudzenia przypominającą upiorny klimat, znany nam z Castlevanii. Również sam image głównego bohatera, od razu narzucał na myśl skradającego się w mrocznych lochach Simona Belmonta, aczkolwiek tym razem, odbiegając od typowego łowcy wampirów, wyposażonego w bat i obszerne akcesorium broni białej, gracze mogli wcielić się w zupełnie nową postać, o aparycji potężnego maga! Historia gry zabiera nas w podróż do roku 666-tego, będącym również okresem panowania magii i potworów. Karmazynowe Królestwo staje w obliczu klęski pod naporem wrogiej armii Czarnego Pogromcy, króla demonów z podziemnego Imperium Mroku. Spod rzezi, cało uchodzi jedynie sługa cesarza, Ozzy, który ratując się ucieczką do innego wymiaru, zabiera ze sobą również dwóch królewskich synów, Randego i Zakka. Przez kolejne 17 lat, dwaj bracia, trenując pod czujnym okiem cesarskiego sługi, stają się arcy-wybitnymi adeptami sztuki magicznej, gotowi do walki na ratunek światu, lecz aby ostatecznie pokonać Czarnego Władcę, będą musieli odzyskać Pięć Szkarłatnych Pieczęci. Nasz bohater Randy, koniec, końców zostaje jednak na polu bitwy zupełnie sam, bowiem Zakk nagle znika, a Ozzy umiera. Randy nie czekając aż Pan Ciemności ponownie wykona pierwszy ruch, wyrusza po krwawą zemstę i pokój na świecie. 


Chociaż Holy Diver miał swoją światową premierę już w 1989 roku, po raz pierwszy zetknąłem się z tym tytułem dopiero gdzieś w połowie lat 90-tych. Podczas przeglądania bogatego asortymentu gier Pegasus na miejscowym bazarze, rzuciła mi się w oczy etykieta gry z której dzierżąc obnażony miecz, groźnie łypał sam Conan Barbarzyńca z majaczącymi w tle potworami z piekła rodem i kuso ubraną blond-wojowniczką, przedzierającą szlak poprzez tłum bestii. 

Sam tytuł, choć zjawiskowy, niewiele dla mnie znaczył, aczkolwiek pędząc do domu z tą osobliwą zdobyczą, miałem nadzieję na niebanalną rozrywkę z bohaterskim Cymeryjczykiem w roli głównej. Niemniej, jak to w przypadku gier Pegasus bywało i tym razem zawartość okazała się zupełnie czymś innym niż z goła oczekiwałem. Zupełnie niespodziewany Holy Diver, w żadnym razie mnie też nie zawiódł, bowiem tytuł zabrał mnie w niesamowitą podróż, poprzez magiczny świat Dark Fantasy, pełen mrocznych lochów, lasów i podziemi, zamieszkałych przez krwiożercze oraz wrogie nam stworzenia. Do obrony przed mieszkańcami mrocznego świata, jako potężny mag, będziemy mieli do dyspozycji szereg magicznych umiejętności oraz przedmiotów, które wspomogą nas w drodze do zwycięstwa i ostatecznego pokonania Pana Ciemności. Ogniste kule, moc zamrażania czy też atak błyskawic to tylko namiastka magicznego kunsztu naszego bohatera, który zaskoczy swoich wrogów jeszcze niejednym Asem w rękawie. Holy Diver to tytuł w całej swej okazałości nietuzinkowy i chociaż przyćmiony kultową serią Castlevanii, nigdy nie doczekał się nowych kontynuacji, to jednak wciąż jest pamiętany pośród licznych wyjadaczy gier video, jako produkcja epicka i wręcz obowiązkowa, pośród ścisłej czołówki najlepszych gier konsoli Pegasus.

A wy jak wspominacie swoje 8-bitowe zmagania w świecie magii i mroku? :-)




Dobrego dnia!

Keeper


niedziela, 4 października 2020

PLASTICZANY ŚWIAT PREHISTORII MOJEGO DZIECIŃSTWA! :) 



   

To co mnie najbardziej zawsze urzekało pośród kioskowych figurek lat mojego dzieciństwa, to zadziwiająco-urocza, prostota wykonania jak i totalnie luzackie podejście samych producentów do wszelkich zasad oraz reguł, otaczającego nas świata. Ludzie odpowiedzialni za gumowo-plastikowe twory, którymi tak ochoczo bawiliśmy się jako dzieci,  często-gęsto, klepiąc na kolanie swoje wyroby, wyrażali siebie bowiem arcy-wybitną pomysłowością oraz niewyczerpaną wyobraźnią na szeroką skalę. Nigdy już się nie dowiemy, co tam polsko-chińscy producenci sobie popalali w wolnej chwili, w swych, a jakże eleganckich kanciapach, aczkolwiek to właśnie dzięki nim mieliśmy szansę spotkać za szybą w kiosku Ruchu, niebieskiego ALFa z żółtym kinolem, Smerfa barwy zupy pomidorowej, tudzież bladego He-Mana o czarnej grzywie. Takich ''kwiatków'' było znacznie więcej, ale przechodząc do sedna całej sprawy, zawsze najbardziej bawił mnie frywolny, czy też może marginalny sposób w jaki producenci lewych zabawek, przedstawiali mój ukochany świat prehistorii.

Żeby przybliżyć wam ową historię, musimy cofnąć się tym razem gdzieś w sam odmęt początku lat 90-tych, kiedy to będąc dzieckiem wpadło mi w łapy osobliwe pudełko pełne figurek, zatytułowane jako ''Realistic Dinosaurs Playset''. To co mnie już na wstępie poraziło po oczach, to fakt, że wśród prehistorycznych gadów znalazły się również prymitywne ssaki, których abstrahując od wysmarowanej na pudełku wcześniej nazwy, wcale tutaj być nie powinno. Jako, że już od najmłodszych lat interesowałem się tematem prehistorycznego świata, od razu rozpoznałem wśród nich takie bestie jak Macrauchenie, Uinatherium oraz Tygrysa Szablozębnego. Figurki były ładnie wykonane, toteż szybko zapominając cały ambaras, postanowiłem cieszyć swe oczy wszelkimi drobiazgami tych uroczych miniatur. Podążając wzrokiem dalej, spostrzegłem jednak coś, czego o zgrozo, kompletnie już nie powinno tutaj być! W pudełku bowiem znalazły się aż dwie figurki najprawdziwszych smoków w klimacie stricte fantastycznym. Jeden skrzydlaty o zielonej barwie, drugi bezskrzydły i beżowy, z grzebieniem na grzbiecie, chytrze imitując jednego z dinozaurów. Ponownie figurki przypadły moim wysublimowanym gustom, aczkolwiek w tym decydującym momencie zaczynałem się już czuć nieco dotknięty i oszukiwany. 



. Uinatherium, Macrauchenia oraz Tygrys Szablo-zębny.


 


Smoki stricte fantastyczne imitujące dinozaury :))


Całą tą zatrważającą sytuacje uratowało jednak kilka figurek prehistorycznych gadów tym razem już, wedle opisu na pudełku, stricte ''realistic'' oraz parę pokracznych cudaków gadziego pochodzenia, przywołujących mi na myśl stworki-potworki rodem z filmu dla najmłoszych ''Pan Kleks w Kosmosie''. Producenci tego, a jakże zjawiskowego zestawu z niewiadomych powodów, postanowili przeinaczyć nieco historię, jaką znaliśmy z książek o Dinozaurach, aczkolwiek co by tu nie mówić, seria w całej swej okazałości, nie bez powodu zyskała po latach własne, zupełnie niesztampowe miano pod postacią ''Chino-zaurów'', ciesząc się poklaskiem wśród całej rzeszy kolekcjonerów. Ale to już moi mili, historia na zupełnie inną okazję..
A wy jak wspominacie plasticzany świat prehistorii swojego dzieciństwa?

Stworki-potworki rodem z filmu ''Pan Kleks w Kosmosie'' :)))


Dobrego dnia!

Keeper :)


Dino-ulepki minionych lat :)



niedziela, 20 września 2020


FIGURKI TRANSFORMERS MOJEGO DZIECIŃSTWA :) 



Ekipa po latach znowu w komplecie! :)



Wydarzenie które tutaj opisuję, miało miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, przed eonami, niesionego kosmicznym wichrem czasu. Pośród kłębowiska mrocznych, zapomnianych gwiazd pozbawionych życia z krwi i kości, dało się jedynie słyszeć odgłos nuklearnych eksplozji oraz ponurą melodię machin bojowych. Tuż nieopodal, z pogrążonej wieloletnią wojną planety Cybertron, poprzez gwiezdny pył, w pośpiechu wyrusza ekspedycja dwóch wrogich sobie grup, należących do zmechanizowanej rasy Transformers. Pech chciał, że ich statki niefortunnie rozbijają się na planecie Ziemia, zamieszkałej przez wielkie gady i ciepłokrwistych dzikusów, zwanych ssakami. Pogrążone w cybernetycznej śpiączce Transfomery, budzą się jednak dopiero w 1984 roku, w zdumieniu odkrywając przed sobą zupełnie nowy i obcy dla swej rasy świat. Jedna z grup znana jaka Decepticony, pod wodzą agresywnego Megatrona, pragnie wydrenować do nicości ziemskie źródła energii, natomiast druga grupa, sprawiedliwych Autobutów, dowodzonej przez Optimusa Prime, staje w obronie Ziemi oraz ich, nieco już ogarniętych cywilizacyjnie mieszkańców. Tak właśnie i nie inaczej rozpoczyna się, jedyna słuszna historia zrobotyzowanej rasy Transformers, która na początku lat 90-tych po raz pierwszy powitała mnie na szkolnej świetlicy, podczas seansu kaset VHS. 


Muszę przyznać, że nigdy nie byłem jakoś wybitnym fanem serii Transfomers, aczkolwiek sama koncepcja transformacji robotów w bojowe maszyny, podobała mi się na tyle, aby przykuć moją uwagę i sprostać mym, a jakże wysublimowanym gustom.

 
O posiadaniu figurek z oryginalnej serii Hasbro, mogłem sobie jedynie wówczas pomarzyć. Widując je głównie w miejscowym Pewexie, miałem świadomość ich dużego kosztu, aczkolwiek wciąż mogłem zadowolić się tańszymi podjebkami Trasnfomerów, produkcji stricte Made in China, które kupował mi tata na częstochowskiej giełdzie Stadionu Raków. Stopniowo na mojej półce zaczęły lądować prosto z odległej galaktyki, przeróżne Autoboty, Dinoboty i Decepticony o wątpliwej jakości, aczkolwiek nadal cieszące moje pełne krytyki oczy. Szczególnie zapamiętałem znamienną serię The Forumlator Force, w której zrobotyzowany skład wchodziły takie pojazdy jak bojowy czołg, wojskowy myśliwiec oraz sportowy samochód. Warto zaznaczyć, że chociaż stricte chińskiej produkcji, były to wówczas jedne z lepszych podróbek słynnych Transfomerów jakie można było dostać na polskim rynku. Cechowała ich wysoka jakość tworzywa i dobrze dopasowane elementy, a co więcej nie rozlatywały się w łapach nawet po godzinie ostrej zabawy! Seria Formulator Force, pierwotnie została wyprodukowana w Japonii, a następnie perfidnie skopiowana w chińskich manufakturach, gdzie też moim zdaniem, na duży plus, nadano jej bardziej poważnego wyrazu pod względem kolorystyki.

Super Jet z serii Formulator Force
                 

Dla mnie Transfomers po dziś dzień pozostają ważnym elementem mojego dzieciństwa i chociaż na podwórku nie mogłem pochwalić się oryginalnymi figurkami prosto z Pewexu, to jednak wszystkie te podróbki, cieszyły mnie z wielką mocą, pozostając na mojej półce przez długie, długie lata, panowania wojny cyber-świata!

A wy jak wspominacie swoje pierwsze przygody z serią Transfomers?


Dobrego dnia!

Keeper









niedziela, 30 sierpnia 2020

Niezrównany czar Disneya w 8-bitach konsoli Pegasus! :)





Chociaż na temat grubej ryby, jaką de facto jest wszechpotężny Disney, obecnie przedstawiane są w dużej mierze, dość niepochlebne opinie, postanawiam na daną chwilę pisania tego tekstu, puścić w niepamięć ich liczne biznesowe niegodziwości, spoglądając nieco przychylniejszym okiem w odmęt nieco już zapomnianej przeszłości. Kto by co dzisiaj nie mówił, chyba każdy z nas na początku lat 90-tych wyczekiwał z utęsknieniem na pamiętny show pt. ''Wald Disney Przedstawia'', kiedy to pamiętną emisją raczyła nas co sobotę i niedzielę, jak zwykle niezrównana stacja TVP1, serwując nam krótkie, aczkolwiek zabawne historyjki z Kaczorem Donaldem czy Myszką Miki w roli głównej oraz fenomenalne odcinki kultowych seriali animowanych, takich jak Kacze Opowieści, Gumisie, Super Baloo czy nawet Brygada RR.
Disney nie mając zamiaru poprzestać na bajkach animowanych, ładował grubą kasę również w firmowe zabawki, dziecięcą odzież, komiksy oraz książki dla dzieci, tworząc już od niepamiętnych lat markę, nie mających sobie równych. Żeby tego było mało ta potężna machina biznesu, dostrzegając dobrze prosperującą branżę gier video, postanowiła połączyć swoje siły między innymi z japońską korporacją Nintendo, produkując gry video o zaskakująco wysokiej jakości, dokuczliwie wyróżniających na tle pozostałych produkcji tej dziedziny.

W żadnym bądź razie nie były to przelewki, trudno było bowiem konkurować z tytułami, na których wytworzenie sam Disney sypnął z kiesy sporym budżetem, wyciskając do ostatniej kropli z 8-bitowej konsoli Nintendo najlepsze soki. Jednak działo się to w odległych krainach, za górami za lasami, gdzieś w USA, Japonii i Europie Zachodniej, tym czasem spłyńmy ponownie na ziemię, powracając do galijskiej.. tzn. tfu! słowiańskiej wioski zwanej Polską, mocno rozszarpanej z każdej strony siłą komunizmu. Chociaż Disney dotarł i do nas, barwiąc nasz ówczesny szary świat na tęczowo-kolorowo, branża telewizyjnych konsol gier video wciąż jednak w naszym pięknym kraju mocno kulała. Sprawy przybrały zupełnie nowy obrót, gdy na scenę niespodziewanie wkroczyła konsola Pegasus, oferując graczom, zarówno tym małym jak i dużym, cały wachlarz gier video prosto od Nintendo, aczkolwiek jak wiadomo, dość pokrętną drogą. Nie inaczej, to własnie dzięki nieokiełznanemu sprytowi tej konsoli, miałem okazję poznać szereg gier video, w których skład początkowo wchodziły tak diablo-dobre tytuły jak słynny Chip'n Dale bazujący na serialu Brygada RR czy Duck Tales, będący odpowiednikiem telewizyjnych Kaczych Opowieści.

Niedługo po tym, polski rynek gier video zalany został morzem kolejnych Disnejowskich produkcji, gdzie wśród gąszczu bazarowych dyskietek wypływały na powierzchnie liczne tytuły, które do tej pory znaliśmy głównie z telewizji oraz seansów w kinie. Produkcje takie jak Mała Syrenka, Alladin, Król Lew, Mickey Mouse, Darkwing Duck, Księga Dżungli czy Super Baloo wiodły główny prym na konsoli Pegasus, a każda z nich charakteryzowała się niesamowitą płynnością rozgrywki oraz kolorową i przyjemną dla oka grafiką. Warto nadmienić, że gry takie jak Lion King oraz Alladin, nigdy nie doczekały się swego debiutu na oryginalne konsole NES czy też Famicom, co w przypadku konsoli Pegasus mieliśmy do czynienia często-gęsto z pirackimi przeróbkami, chytrze przeprogramowanych z 16-bitowych konsol nowszej generacji typu SNES oraz SEGA MEGA DRIVE. Była to wówczas bezkonkurencyjna moc pirackich 8-bitowców, wypływających szeroką falą z głębin dalekiego wschodu, gdzie jak też mawiali mędrcy sędziwi; ''Na czym Nintendo polegnie, temu Pegasus podoła'', czy jakoś tak. :)))



Osobiście najmilej wspominam 8-bitową przygodę słynnej pary bohaterskich wiewiórek, która oferując rozgrywkę w kooperacji dla dwóch graczy, według mojej oględnej opinii, dostarczała znacznie więcej radochy niż pozostałe produkcje Disneya, serwując nam z etapu na etap pełną brawury akcję, dobrze wszystkim znaną z serialu TV.
Chip & Dale bardzo często opychany był pod fałszywą nazwą, widniejąc na etykiecie gry jako ''Grand Combat'', a co to u licha miało wówczas oznaczać, nigdy się już nie dowiemy. Wszak, zawsze było to lepsze niż smarowanie ''Mortal Kombat'' pod wizerunkiem Lary Croft czy Power Rangers.
Historia Disnejowskich gier na polskim rynku, jak widać pisała się różnie, ale jaka prawda by nie była, będziemy już zawsze pamiętać o tych fenomenalnych produkcjach, które barwiły nasze dzieciństwo w magiczny sposób, pozostawiając nam, aż do dnia dzisiejszego szereg pięknych wspomnień.

A wy jak wspominacie niezrównany czar Disneya w 8-bitach konsoli Pegasus? :)

Dobrego dnia!

Keeper :)





niedziela, 9 sierpnia 2020

 ''ŻÓŁWIE NINJA NA PLAŻY'' 

CZYLI NIEZAPOMNIANY HIT KONSOLI PEGASUS! :)



Cofając się pamięcią w przeszłość do wszystkich chwil szaleństwa lat 90-tych, często-gęsto żonglując na przemian myślami, powracam również do pewnej gry video, której pierwsze etapy już na zawsze będą mnie zabierać w nostalgiczną podróż ku niezapomnianym wakacjom mojego dzieciństwa oraz wspaniałej, wirtualnej przygodzie. Chociaż niechybnie powinienem, tym razem nie będę miał tu na myśli epickich Kaczych Opowieści, Ikari Warriors czy nawet wszem i wobec irytującego Amagona, a tytuł, który w moim sercu zajął szczególnie wyjątkowe miejsce, stając się zarazem, niewątpliwie swego rodzaju tradycją, wartą uznania w tej pełnej słonecznego blasku, wakacyjnej nucie figli-migli. A więc moi mili rozsiądzie się wygodnie i jeśli pomidory się skończyły, przygotujcie zgniłe jaja do rzucania, bowiem czeka was, a jakże i tym razem, przydługa gawęda na temat kultowego tytułu ''Ninja Turtles 3: The Manhattan Project'' w gorących rytmach konsoli Pegasus!

Cofnijmy się na krótki moment tym razem do roku 1992 kiedy to wiecznie myśląca o mnie, moja kochana starsza siostra, postanawiając zrobić mi niespodziankę, niespodziewanie wyczarowała niczym z magicznego kapelusza pewien zjawiskowy kartridż, czy tam jak wolicie dyskietkę, na konsolę Pegasus, zatytułowany na etykiecie, pośród morza chińskich krzaczków i osobliwych rysunków żółwio-podobnych wojowników, jako zagadkowe ''Turtles Family 2 in 1''. Jak się szybko okazało, z resztą ku mojej pernamentnej ekstazie, na kartridżu znalazły się aż dwie gry z serii Wojownicze Żółwie Ninja w postaci Ninja Turtles 2: The Arcade, często gęsto spotykanej w salonach gier tudzież wozach Drzymały oraz ładująca się w magiczny sposób, przy pomocy przycisku reset, wyżej wspomniana gra Ninja Turtles 3: The Manhattan Project. Tytuł, chociaż zupełnie wcześniej mi nieznany, niemal natychmiast rzucił mnie i moją siostrę na kolana, powodując falę diablo-szaleńczego entuzjazmu i wielogodzinnej, wręcz całodniowej rozgrywki, niespodziewanie przerwanej wieczornym seansem telewizyjnym już i tak mocno zirytowanych rodziców.

                   

Pierwszy etap ''Ninja Turtles III'' już na wstępie rozpoczął się w miłym, dobrze nam znanym wakacyjnym klimacie, gdzie na słoneczno-złocistej plaży nagle zostajemy wepchnięci w pełen akcji wir niebezpiecznych przygód i szalonych osobliwości. Historia rozpoczyna się wakacyjnym urlopem Żółwi Ninja na Florydzie, jednak ich spokojny, sielankowy nastrój szybko zostaje zepsuty za sprawą arcy-złowieszczego Shreddera, który ukazując się nagle w popołudniowych wiadomościach, wyzywa naszych bohaterów na pojedynek, dodatkowo porywając jako zakładnika przyjaciółkę Żółwi, reporterkę April O'Neil. Aczkolwiek nasze kłopoty, na tym i tak już beznadziejnie patowym akcencie, nie miały zamiaru się skończyć, bowiem Shredder niespodziewanie wyrywa z morza kawał Manhattanu, przeobrażając go zarazem w miliatarną bazę, obsypaną do szpiku kości wrednymi mutantami, zgrają siepaczy i wszelkim zrobotyzowanym plugastwem. Sam Oroku Saki, kryjąc się w najgłębszych czeluściach swej powietrznej bazy, postanawia rozpocząć szereg niebezpiecznych eksperymentów nad mocą Mutagnu. Wojownicze Żółwie Ninja nie czekając na więcej, natychmiast ruszają na ratunek April, chcąc przy okazji skopać blaszany tyłek przebiegłemu Shrdderowi i przywrócić ład na Manhattnie. Gra oferowała wspaniałą rozrywkę w kooperacji dla dwóch osób, podczas której mogliśmy się wcielić w każdego z czterech żółwich braci. Co więcej, każdy bohater z osobna został wyposażony w odmienne od siebie ciosy specjalne, które pozwalały na znacznie silniejszy atak kosztem energii życiowej. Tytuł oprócz soczystej grafiki, animowanych cut-scenek, przepięknej palety barw i wpadającej w ucho, niesamowitej ścieżki dźwiękowej, charakteryzowała też bardzo duża ilość, rozmaitych lokacji oraz ogrom przeciwników z jakimi przyjdzie się nam zmierzyć w grze. 

Mocno zróżnicowani Żołnierze Stopy, agresywny Rocksteady czy nieokiełznany Bebop to tylko namiastka tego z czym będą się musieli zmierzyć nasi bohaterowie zanim dotrą do kryjówki Shreddera. Dla mnie Ninja Turtles III to przede wszystkim wspaniałe wspomnienia; jako dzieciak na spółę z moją starszą siostrą, ogrywaliśmy ten tytuł wręcz do najczystszej perfekcji, spędzając niezliczone godziny przed TV z padem w rękach, znając przebieg wszystkich lokacji i strategie na każdego bosa w grze. Z resztą, co by tu nie mówić, aż do dnia dzisiejszego wspominam ogrom emocji, jaki towarzyszył nam podczas ostatecznej bitwy z uzależnionym od radioaktywnego mutagenu Super Shredderem, skupiając swoje młode umysły na wzajemnej kooperacji, by posłać zmutowanego Oroku Saki prosto w diabły i ujrzeć zakończenie tej, a jakże epickiej gry, przy której spędziliśmy tyle wolnego czasu. Chociaż tytuł za każdym razem witał nas z ekranu telewizora dużym logiem pt. ''Ninja Turtles 3: The Manhattan Project'' to jednak już od pierwszych etapów rozgrywki okrzyknęliśmy go jako ''Żółwie Ninja na plaży!'' pozostając w naszej pamięci pod tą infantylną, podwórkowo-roboczą nazwą aż do dnia dzisiejszego. Myślę, że ta wakacyjno-awanturnicza przebieżka Wojowniczych Mutantów po Manhattnie to bezapelacyjnie najlepsza część spośród całej serii Wojowniczych Żółwi Ninja w 8-bitach Pegasusa, zarazem będąc jej najbliżej pod względem budowy oraz szerokiej gamy wielobarwnych antagonistów do serialu animowanego, a nawet w małym procencie do ekranizacji ''Wojownicze Żółwie Ninja II: Tajemnica Szlamu'', co czyni tą pozycję niesłychanie wyjątkową, jako jeden z ważniejszych fragmentów układanki wspomnień mojego dzieciństwa pamiętnych lat 90-tych. 

A wy jak wspominacie wakacyjny wypad Wojowniczych Żółwi Ninja na słoneczną Florydę w 8-bitach konsoli Pegasus? :)

Udanych wakacji! 

Keeper :)


niedziela, 26 lipca 2020

Pamiętna melodia składanki ''9999999 in 1'' konsoli PEGASUS :)





Kartridż ''9999999 in 1'' chociaż na tle całej gamy combo-składanek dostępnych na konsolę Pegasus, nigdy nie wyróżniał się jakoś specjalnie wybitnie, oferując nam aż do przejedzenia raptem kilka, bezwstydnie sklonowanych pierdziliard razy, klasycznych tytułów, miał jednak pewien drobny, aczkolwiek bardzo znaczący dla nas szczegół. Z pewnością nie był to powielany w nieskończoność Super Mario czy też Duck Hunt, ani tym bardziej, prezentowany na etykiecie dyskietki Street Fighter, którego na próżno było szukać pośród obszernej listy randowowych gier. To co wszyscy miłośnicy kultowego 8-bitowca wspominają po dziś dzień, to nie inaczej jak wpadająca w ucho nostalgiczna nuta, permanentnie towarzysząca nam podczas bajońskiego wertowania z góry na dół całego asortymentu owej składanki. Na duże uznanie z pewnością zasługuje również, rysujący się w tle wakacyjny motyw w postaci pełnego barw błękitu morza, rozgrzanej plaży, palmowych drzew oraz pary latających nam nad głowami, białych mew. Dzisiaj wiemy, że ta przygrywająca nam w 8-bitach Pegasusa, nietuzinkowa melodia pochodzi stricte z kinowego hitu ''Uwierz w Ducha'', nie inaczej jak z Patrickiem Swayzem w roli głównej. Film miał, ma i będzie mieć do końca świata swoich zwolenników jak i zaciekłych wrogów, aczkolwiek sama melodia, będzie pozytywnie zapamiętana po wsze czasy i w żadnym bądź razie nie za sprawą wspaniałego Patricka Swayze czy samych twórców piosenki, ale właśnie dzięki naszej ukochanej konsoli Pegasus! :P



Tak więc, moi mili rozsiądźcie się wygodnie, nadstawcie uszu i oddajcie się bez reszty tej pełnej nostalgii melodii, płynącej prosto z odmętów naszego dzieciństwa! Zapraszam wszystkich do mojej przykrótniej prezentacji magicznej nuty składanki 9999999 in 1 :)



 Filmik znajdziecie również na YouTube -> https://www.youtube.com/watch?v=JcZYOkqPRFE



Dobrego dnia!

Keeper :)

niedziela, 28 czerwca 2020

PRZEGLĄD WAKACYJNYCH LEKTUR KEEPERA CZ. I

''HORROR, SENSACJA, PRZYGODA''



Jako, że ostatnimi czasy brak mi tchu na obszerniejsze teksty z zakresu nietuzinkowych zajawek tudzież hobby naszego dzieciństwa, a dodatkowo w między czasie czekać mnie będzie jeszcze pełna brawury  dwu-tygodniowa misja w Kambodży, postanowiłem wspaniałomyślnie polecić wam moi mili, literackie osobliwości w sam raz na zbliżający się urlopowo-wakacyjny okres błogiego lenistwa. Żartowałem, naturalnie nie będzie mnie w Kambodży i nie będę w żadnym bądź razie również naparzał się z kosookimi dzikusami niczym wojowniczy Chuck Norris, będąc zaginionym w akcji. Prawda jest taka, że na serio będę poza granicami kraju przez jakiś tam dłuższy czas, ale o tym oczywiście cicho sza i dziób w ciup, bowiem szpiedzy z klanu Czarnej Manty nie śpią!


Z pewnością każdy z was widział w swoim życiu więcej niż kilka razy, w całej swej okazałości fenomenalną ekranizację Stevena Spielberga pt. ''Szczęki'', którą powstała na postawie bez-serowej, ekhm, tzn bestsellerowej powieści autorstwa Petera Benchleya, który na swoim koncie oprócz osławionych Szczęk, miał również tak wyśmienity opowiastki jak ''Głębia'', ''Bestia'', ''Biały Rekin'' oraz ''Wyspa''. Żeby tego było mało, każda z jego książek doczekała się również filmowych ekranizacji o mniejszym lub większym budżecie, niemniej równomiernie cieszących oczy. Warto zaznaczyć, że w Polsce powieści Benchleya zostały zredagowane w połowie lat 90-tych za sprawą znamiennego wydawnictwa Amber, które co by tu nie mówić, jak zwykle z resztą stanęło na wysokości zadania, serwując czytelnikom porządnie wydane czytadła o barwnych okładkach przygotowanych przez Klaudiusza Majkowskiego i Luisa Royo.
Fanom nietuzinkowego gatunku Animal Attack, a liczę, że są wśród was i tacy, gorąco polecam książkowy pierwowzór Szczęk, Białego Rekina oraz Bestie. Szczęk nie mam zamiaru nikomu przedstawiać, bo to by były moim skromnym zdaniem już wierutne jaja, gdyby ktoś nie znał tak często-gęsto powielanego w telewizji kultowego obrazu. Niemniej książka została wzbogacona o kilka wątków, których w filmie oczywiście zabrakło, co dla fanów żarłocznego rybska na sterydach z pewnością będzie też nie lada gratką! Tymczasem historia Białego Rekina rysuje się w niezbyt wesołych perypetiach pewnej grupy naukowców, zmagających się z hasającym sobie swobodnie na dwóch łapach rekinem-mutantem pożerającym ludzi, natomiast jeśli się rozchodzi o temat Bestii, ludzie doświadczą między wierszami maniakalnych ataków ze strony Kałamarnicy Olbrzymiej, za co chętnie też wezmą na oślizgłej poczwarze odwet jakich mało, przyrządzając z mięczaka olbrzymie sushi.
Aczkolwiek badając ten przypadek, nie mam bladego pojęcia czemu okładka ilustruje rzeczywistych rozmiarów dorodną ośmiornicę, bezlitośnie szlachtowaną nożami przez dwóch szemranych obwiesi. Prawdopodobnie Pan Luis Royo książki nie czytał, a macki to wciąż tylko macki, więc co za różnica, prawda? ;) Jak zakończą się obie historie, przeczytacie i sprawdźcie sami! Gorąca polecam zarówno same książki jak i też ekranizacje, które chociaż doczekały się tylko skromnych produkcji telewizyjnych, uważam, że są dla oka całkiem smacznie zrealizowane. Fanów opalonych słońcem wysp i mniej krwawego blamażu, gorliwie wysyłam do przewertowania przykrótkich stronic Głębi oraz Wyspy, gdzie pośród awanturniczych przygód, będzie można ponapawać się również nurkowaniem w głębinach, białym piaskiem Bermudów czy też rejsem po Atlantyku, a co! :)


Tak więc moi mili, tak oto w skrócie zarysowuje się mój książkowy przegląd tegorocznego lata, obfitujący co nie miara w żarłoczne szczęki, oślizgłe macki, pełne skarbów morskie głębiny oraz zmutowane ryby! Czego więcej chcieć od dobrej taniej lektury w sam raz na słoneczne wakacje! Zaje-rekino-biście! :)



Dobrego dnia!

Keeper

niedziela, 7 czerwca 2020

DOOM II (1994) - Czyli polowanie na robale komputerowego świata lat 90-tych :)





Za rogiem ponurego korytarza mój czujny słuch górskiego lamparta, wychwycił wrogie warknięcia i pomruki dochodzące gdzieś z najciemniejszej głębi tego pozbawionego żywej duszy, wojskowego kompleksu. Idą po mnie! Pomyślałem przeładowując broń, aczkolwiek tylko w mojej wyobraźni, bowiem w 1994 roku systemy gier FPS jeszcze nie dysponowały aż tak wysublimowanym kunsztem technicznym oraz polotem jak obecnie. Zanim wypiłem bodajże łyk czarnej herbaty, rozjaśniającej myślenie i poprawiłem palce na klawiaturze, zza winkla raptownie wyskoczyła na mnie pierońska banda maszkaronów, potencjalnie z piekła rodem!

Ta groteskowa abominacja wszystkiego co do tej pory znałem, najwyraźniej nie miała zamiaru pierdzielić się w tańcu. Zombie-marines, uzbrojone w ciężkie spluwy oraz demoniczne Impy plujące ognistymi kulami, wiodły główny prym w tej imprezie lotu nad kukułczym gniazdem. Niemal natychmiast poczęstowałem delikwentów ołowiem z mojej, jak zwykle z resztą niezawodnej dwu-rurki, co też błyskawicznie sprowadziło każdego z nich do parteru, bez zadawania zbędnych pytań. Aczkolwiek pośród jęku agonii konających bestii usłyszałem coś jeszcze! Odgłos stąpania mechanicznego kopyta był coraz bliżej, powodując bez mała nawet drganie herbaty stojącej na biurku, tuż przed moim nosem. Nie dało się tego ukryć, nawet przed samym sobą. Zimny pot zrosił moje czoło. W moją stronę kroczył z wolna, nie kto inny jak sam Cyber-Demon, główny sponsor tej potańcówki.


- Przybyłem by was zabić! - Rzuciłem przed siebie dziarsko.
- Przybył by nas zabić! - Poskarżyły się na wpół-żywe demony.
- %#@*&!$##!!! - Zaryczał bez kitu rozwścieczony Cyber-Demon.

Tak właśnie i nie inaczej, rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z grą stricte komputerową pt. DOOM II, ogrywając ją w 1994 roku na jakimś randomowym zapisie stanu gry mojego starszego kuzyna. Kto rok wcześniej szczęśliwie raczył się rozgrywką pierwszego DOOM'a, również wyprodukowanego za sprawą niezłomnego ID Software, wiedział, że teraz może być tylko i wyłącznie lepiej!

Tym razem nasz osławiony, bezimienny marines, wszechstronnie znany w półświatku fanów gier komputerowych jako ''Koleś z Dooma'', po wykopaniu krwiożerczych obcych z orbity Marsa, powracając szczęśliwie na Ziemię, ochoczo rozmyślał o zaszczytach oraz chwale w blasku fleszy aparatów! Aczkolwiek lotem błyskawicy dotarł również do niego druzgocący fakt, że coś tu jednak podziało się nie tak jak trzeba, bowiem jak okiem sięgnąć, ziemski krajobraz przeistoczył się nagle w jedno wielkie gruzowisko. No i klops! Zdjęcie na nowej okładce TIMES'a oraz kolacja przy świecach z jedną z top-modelek raczej też będą musiały zaczekać. Nie inaczej, bowiem przybyłe z innego wymiaru demony wraz z galaktycznymi najeźdźcami, ponownie zjednoczyły się w zbrodni, by tym razem najechać i splądrować całe ziemskie uniwersum. Koleś z Doom'a.. ekhm, tzn. nasz dzielny marines, nie czekając aż Ziemia zostanie doszczętnie zniszczona, powtórnie więc chwyta za ciężką artylerię i bierze sprawy w swoje ręce. Tym razem jego głównym celem staje się statek obcych, który postanawia wykraść by wraz z grupą ocalałych ziemian poszukać nowego miejsca do odbudowania zniszczonej przez obcych cywilizacji.


DOOM II, pomimo wielu zalet, wybitnie nie wyróżniał się zbytnio od swego poprzednika, nadal mieliśmy ten sam system rozgrywki wałęsania się po klaustrofobicznych korytarzach, zbierania kolorowych kluczy z punktu A do punku B i łojenie przy tym  tyłków wrogim maszkarom. Nasz bohater tym razem został jednak wyposażony w nową broń, w postaci kultowego już dzisiaj obrzyna, znanego w grze jako ''Super Shotgun'', który pobierając z magazynku dwa naboje jednocześnie, kosił wszystko na swojej drodze z podwójną mocą. Wspominając o maszkarach, bezimienny żołnierz piechoty morskiej tym razem będzie musiał się zmierzyć z podwójna porcją mięsa do bicia, bowiem twórcy gry postawili wprowadzić do rozgrywki bogaty wachlarz dodatkowych potworów, które całkiem zgrabnie się wkomponowały w całokształt całego uniwersum.

Chłopcy z ferajny :))

Warto wspomnieć, że produkcja doczekała się również wielu zaskakujących reedycji. Zaczynając klasycznie od PC MS-DOS'a, seria DOOM zaliczyła również na przestrzeni dziesiątków lat takie platformy jak Mac OS, SNES, PlayStation, Sega Saturn, Game Boy Advance, Xbox 360 a nawet Playstation 3 oraz Nintendo Switch!
To co najmocniej zapamiętałem z całej serii to nie tylko hordy inspirujących mnie przeciwników czy diablo-mroczny klimat towarzyszący nam na każdym kroku rozgrywki, ale również niesamowicie-fenomenalna ścieżka dźwiękowa, która przeskakując z platformy na platformę, wyróżniała się unikatowym stylem, bądź też całkowicie nową aranżacją, bujając się często-gęsto pomiędzy elektronicznym Thrash Metalem, a klimatycznym Ambientem.
DOOM II to absolutnie jeden z pierwszych FPS'ów z którymi miałem do czynienia już za małolata, a ogrywając go permanentnie w kółko, próbowałem swoich sił na każdym dostępnym poziomie trudności. Na przestrzeni lat bez mała wielce zachłyśnięty tą fenomenalną produkcją, miałem również wyjątkowe szczęście poznać inne twory tego soczystego w każdym cały gatunku gier ''strzelanin doomo-podobnych'' w których skład wchodziły tak gorące tytuły jak Duke Nukem, Hexen, Heretic, Blood, Quake czy nawet Alien Trilogy.

''I must kill the demons!''
Pomimo tego całego morza owocnych FPS'ów dostępnych na polskim rynku, reklamowanych na szeroką skalę w każdym czasopiśmie poświęconym grom komputerowym, wciąż jednak myślami wracałem do starej, aczkolwiek jarej, serii DOOM, szukając cały czas okazji, żeby powtórnie zapolować na robale pośród mrocznych korytarzy marsjańskiej bazy czy też opuszczonych wojskowych hangarów. Ponownie więc przeładowałem rozgrzaną całodobowym prażeniem śrutówkę, słysząc dobiegające gdzieś z oddali groźne powarkiwanie demonów i stukot mechanicznych odnóży. Otworzyłem więc najbliższe wrota jednym z magnetycznych kluczy, po czym pewnym krokiem wkroczyłem w ciemność, pozwalając ponieść się kolejnej fali niebezpiecznych przygód wirtualnego świata grozy, jaki niósł ze sobą DOOM..
A wy jak wspominacie swoją pierwszą misję żołnierza piechoty morskiej przeciwko piekielnym agresorom galaktycznych rubieży?



Dobrego dnia! :)

Keeper