czwartek, 27 czerwca 2019

MAŁE PRZYJEMNOŚCI CZĘŚĆ 4: Niezapomniane Kapsle Dunkin Caps! :) 






Uczęszczając na lekcje w czynnej służbie ucznia szkoły podstawowej, często gęsto doświadczaliśmy nieodpartej pokusy aby zdusić w zarodku tego bezlitośnie napastującego nas frazeologicznego gada w postaci wielopoziomowej, bezkresno-pandemicznej nudy, która w niewybaczalny sposób atakowała nas zwykle podczas arcy-ciekawych zajęć z budowy układu pokarmowego ślimaka czy też karkołomnych twierdzeń samego mistrza Pitagorasa, że nie wspomnę już o tak ważnego dla naszego życia, jak i samej przyszłości, wykucia na blachę całej tablicy Mendelejewa. Aby więc zapobiec połknięciu kilku małych much, tudzież paru komarów podczas ziewania na wszystkie strony otwartą paszczą, której mógłby pozazdrość nawet spielbergowski żarłacz ludojad, posiłkowaliśmy się na prędce bardzo popularnymi wówczas tzw. ''grami bez prądu'' w których skład wchodziły tak zacne tytuły jak gra w ''Statki'', ''Kółko i krzyżyk'' a nawet ''Piłkarzyki'' których pełna brawurowej akcji, 60 min rozgrywka odbywała się najczęściej na wygrodzonej z zeszytu kartce w kratkę, pod blatem szkolnej ławki, ozdobionej szeroką paletą wielobarwnej gamy stalaktyto-stalagmitów, jak również stalagnatów w postaci skamieniałych, kilkuletnich gum do żucia. Jednak to co najbardziej zapamiętałem z pośród wszystkich szkolno-papierowych gier i zabaw to wyraźny odgłos tłoczących się kapsli, odbijających się echem gdzieś pośród przepastnych głębin szkolnych korytarzy i oczywiście naturalnie rzecz biorąc, nie mam tu na myśli oflagowanych kapsli od piwa, archaicznego''Wyścigu Pokoju'' prosto z odmętów PRL-u. 
Cofnijmy się na krótki moment ponownie do tak często wspominanego przeze mnie, a jakże pamiętnego roku 1995, kiedy to szukając w sklepie spożywczym gum balonowych z naklejkami z serii Batman Forever, natknąłem się na absolutnie nowe wydanie balonówek, zapakowanych w ładny, aż szczypiący po oczach, świdrująco-różowy papierek pt. Dunkin Caps, które tym razem zamiast klasycznych kolorowych naklejek uraczyły nas zupełnie świeżym i zakasującym dodatkiem w postaci tekturowych, wielobarwnych kapsli o zjawiskowych wzorach na modłę kultowych japońskich bajek ze stacji Polonia 1.

 

Początkowo myślałem, że kapsle, tak jak to miało miejsce w przypadku naklejek, służyły tylko i wyłącznie do kolekcjonowania, jednak wyobraźcie sobie jakie było moje wielkie zdziwienie, gdy zobaczyłem na szkolnej przerwie grupkę starszych chłopaków używających żetonów Dunkin do jakiejś bliżej mi nieokreślonej, osobliwej gry, w trakcie której budowali z kapsli wieżę, by po chwili rozbić ją grubym krążkiem wykonanym z tworzywa lub metalu, rozsypując wszystkie żetony gdzie popadanie. Pomimo mojej chorobliwej ciekawości, do siódmoklasistów nie śmiałem jednak podejść i zapytać ni z gruszki, ni z pietruszki, zimnym głosem Clinta Eastwooda:''o co tu do diabła chodzi?!'', obawiając się, zrabowania moich Dunkinów, co by pewnie też bez skrupułów uczynili, ale niedługo po tym, będąc w sklepie spożywczym po nową dawkę trucizny z formie gum do żucia, Chio Chipsów, jak też oranżadki w proszku, podsłyszałem jak patykowaty akwizytor zapalczywie tłumaczył grupce małolatów zasady gry kapslami Dunkin, jednocześnie robiąc maślane oczy do pryszczatej ekspedientki, która znudzona spoglądał gdzieś w dal mętnym wzorkiem dyskotekowej labadziary. Chociaż ta fenomenalna seria malowniczych kapsli doczekała się liczącej sobie aż 3 edycje, szerokiej gamy  randomowych wzorów w stylu japońskiego anime, cieszących się ponadto nie byle jakim powodzeniem, to jednak prawdziwy szkolno-podwórkowy Sajgon rozpętał się dopiero wtedy, gdy firma Dunkin wspięła się na wyżyny swych możliwości, wprowadzając na rynek kolejną edycję całkowicie nowych żetonów, jednak tym razem wspaniałomyślnie projektując nowe graficzne wzory na podstawie kultowej i nieśmiertelnej serii gier video, Mortal Kombat. 


Miłym dodatkiem do najnowszej edycji Dunkina były również już gotowe do rozgrywki, świeżuteńkie ''Slammery'' czyli potocznie mówiąc zbijaki w formie krążka, służące w praktyce do rozbijania kapsli, wykonane z lekkiego, aczkolwiek twardego tworzywa o czarnym zabarwieniu, ozdobione błyszczącym logiem smoka lub podobiznami samych bohaterów gry. Jak się szybko jednak okazało, cała to kapslowo-podwórkowa ekscytacja nie zamierzała się tylko i wyłącznie na tym skończyć, bowiem czujne oczy wielu konkurencyjnych firm, dławiąc się, z resztą co prawda, wcale nie najmniejszym sukcesem kapsli Dunkin, szybko podłapały temat, wypuszczając na rynek swoje własne żetony dodawane do chipsów, lizaków lub gum do żucia w postaci Tazo Star Wars, Space Jam Tazo Caps, Chupa Caps czy nawet w późniejszym okresie, słynne Pokemon Tazo. 

Pomimo, że rywalizujące z Dunkinami markowe produkty Tazo były wykonane z niesłychanie dobrej jakości tworzywa oraz wzbogacone świeżym, nowatorskim pomysłem to jednak bezapelacyjnie największym sentymentem wciąż darzę klasyczne, tekturowe kapsle, które dały początek temu bezkresnemu masowemu szaleństwu, tworząc nowy wymiar, a jakże niebanalnej rozrywki na spędzenie wolnej, bezprecedensowej chwili, pełnej soczystej radości. Dla mnie kapsle Dunkin Caps to jeden z ważniejszych synonimów mojego dzieciństwa i gdybym dzisiaj ponownie miał tą wyjątkową sposobność rozegrania szybkiej partyjki tekturowymi Dunkinami, z pewnością nie zawahałbym się przyjąć wyzwania nawet od samych arcy-mistrzów tej kapslowej gorączki sobotniej nocy! ;)
A wy jak wspominacie szaleństwo Dunkin Caps podczas szkolnych przerw pamiętnych lat 90-tych? 

Miłego dnia! 

Keeper


wtorek, 4 czerwca 2019

Motomyszy z Marsa - kioskowe wydanie od Bullyland (1994) 




Jak zapewne zauważyliście ogrom wiosennego ciepła co raz bliżej przyciąga ku nam nostalgiczny okres letnich wakacji, a ja naturalnie zamiast korzystać z tych czarownych, pełnych słonecznego blasku dni, wyjść na miasto i dokonać szeregu nieudolnych podrywów między jedną aleją a drugą, postanowiłem wspaniałomyślnie zamknąć się na cztery spusty w tajemnej kwaterze wojowników ninja, ponownie dając upust swym nieokiełznanym myślom, skrobiąc na mistycznym, pożółkłym pergaminie wspomnień czar pamiętnych lat 90-tych ;) Gdy nie tak całkiem dawno temu, usłyszałem za oknem ryk motocyklowych silników, brawurowo mknących trasą szybkiego ruchu, zdałem sobie sprawę, że to władcy wichru, luzu i suspensu, niezatrzymani ajatollahowie rock'n'rolla, tudzież mistrzowie ciętych ripost, Throttle, Vinie oraz Modo, w skrócie Motomyszy z Marsa, po raz kolejny w mych wspomnieniach powrócili do miasta  by siać spustoszenie i rozbój w lepiących się od smaru fabrykach oślizgłego Limburgera, który już u zarania swojego debiutu prosił się o tęgie lanie i ślad bieżnika na rybiej gębie. Podczas gdy w 1995 roku wciąż będąc pod niemałym zachwytem Wojowniczymi Żółwiami Ninja w każdej możliwej formie i postaci, zupełnie niespodziewanie polską telewizję zdominowali absolutnie nowi bohaterowie, którzy już podczas swego debiutu w odcinku pilotażowym, wykazując się definitywnym tupetem, delikatnie zadrwili sobie z naszych sympatycznych Żółwich Mutantów, dając jednocześnie wszystkim do zrozumienia, że nadeszła era przypakowanych gryzoni dosiadających zmilitaryzowane motocykle i oczywiście nie mieli tu na myśli arcy-infantylnych Chipmunków jakim bez wątpienia byli, są i będą do końca świata i o jeden dzień dłużej Alvin, Simon i opasły pożeracz lodówek, Teodor. Niemniej Motomyszy z Marsa przyjęły mi się w tamtym okresie diablo-dobrze i pomimo, że nie była to aż tak wielka miłość jak w przypadku Wojowniczych Żółwi Ninja, to jednak soczysto-ostre dialogi, brawurowe akcje i mnogość barwnych bohaterów sprawiło, że serial oglądałem regularnie, ciesząc swoje oczy każdą minutą jego emisji. Naturalnie tak jak w przypadku naszych zamaskowanych zmutowanych przyjaciół, spektakularny show Motomyszy z Marsa nie mógł się również obejść bez fenomenalnych figurek, których produkcją tym razem zajęła się kultowa firma Galoob, znana choćby z takich serii zabawek jak Power Rangers, Golden Girls,  BlackStar czy Micro Machines. Jednak żeby nie było odstępstw od normy i tym razem nasze wysoko jakościowe figurki, zapakowane w ładny lśniący blister, posiadały swój tańszy, kioskowy odpowiednik, aczkolwiek w tym przypadku nadal dobrej jakości. Po raz pierwszy z kioskowym wydaniem Motomyszy z Marsa miałem przyjemność zaledwie otrzeć się podczas pamiętnych wakacji w Wiśle w 1995 roku, kiedy to zaopatrując się w jednym z kiosków w komiks z serii G.I. Joe, zauważyłem za szybą obok figurek Wojowniczych Żółwi, sześć zupełnie odmiennych postaci w których od razu rozpoznałem bojowe myszy z najnowszego serialu animowanego.


Figurki zostały podzielone na troje głównych bohaterów Throttla, Vinniego i Modo stojących rozkrokiem na własnych nogach, jak również dosiadających swoich eleganckich, błyszczących motocykli. Każda z figurek mocno charakteryzowała się diablo-dynamiczną pozą, żywą paletą barw oraz morzem imponujących szczegółów, ściśle odwzorowanych na podstawie telewizyjnych odpowiedników. Niestety, jakie było moje wielkie rozczarowanie gdy ujrzałem cenę tych zjawiskowych figurek, na próżno szukając w portmonetce brakujących miedziaków, zdając sobie jednocześnie sprawę z niezłej beki, drwiącego z mojej osoby bezwzględnego losu. Koniec, końców do wyżej wymienionego znamiennego komiksu dokupiłem po prostu kilka tańszych figurek Wojowniczych Żółwi Ninja, zarazem żegnając się na bardzo długi czas ze zmotoryzowanymi gryzoniami z kiosku Ruchu, których nigdy później już nie spotkałem, aż do teraz. Warto wspomnieć, że figurki zostały wyprodukowane już w 1994 roku przez słynną niemiecką firmę Bullyland, która ponownie racząc nas wyrobami wysokiej jakości, wspięła się na wyżyny swych możliwości w dziedzinie kolekcjonerskich zabawek dla dzieci i młodzieży. Podczas gdy świat w którym miałem to wyjątkowe szczęście dorastać, bezlitośnie nałożył na siebie szatę diametralnych zmian, to jednak Motomyszy z Marsa zaraz obok Wojowniczych Żółwi Ninja, G.I. Joe czy Władców Wszechświata, wciąż pozostaną dla mnie wiecznie żywe, by dalej mknąć na swych srebrnych rumakach ku zachodowi słońca, gdzie pozostaną do końca mego życia, jako nieśmiertelni bohaterowie wybrańców lat 90-tych. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko na koniec dodać: ''A więc niech gra muzyka i gaz do dechy!'' ;)
A wy jak wspominacie motocyklową krucjatę Motomyszy z Marsa uderzających z impetem w polską telewizję i sklepowe półki z zabawkami?




Miłego dnia!

Keeper :)